Lubię się otaczać ładnymi rzeczami, które mogę położyć lub postawić na regale i cieszyć tym oko. Z tego powodu kupuję albo dostaję książki kulinarne, albumy, prenumeruję gazety kulinarne. Chociaż nie… Prenumerowałam gazety kulinarne. Z ciężkim sercem, ale czasem trzeba powiedzieć „dość”.
Prasa jedzeniowa ma to do siebie, że do tanich nie należy. Jednak tutaj nie o cenę chodzi, tylko o tą całą grupkę ludzi, którzy są od początku do końca odpowiedzialni za wysyłkę egzemplarza do zamawiającego. Każdy z nas ma świadomość, że za dobre i ładne rzeczy trzeba zapłacić ciut więcej, jednak gdy mamy świadomość tego, że warto – płacimy i cieszymy się z rezultatów.
Gdy zamawiam prenumeratę i klikam ten cudowny przycisk ZAMAWIAM, jestem cała w skowronkach i już oczami wyobraźni widzę, jak Pan Listonosz przychodzi do mnie w dniu, kiedy najnowszy numer mojego ulubionego pisma kulinarnego trafia do kiosków i nie muszę stać w kolejkach, tylko JUŻ TERAZ mogę się delektować zdobyczą.
Znacie ten scenariusz prawda? Ja niestety nie. Gdy inni dodawali zdjęcia na Instagrama, nagrywali snapy, czytali i gotowali z nowych przepisów, ja czekałam. Czekałam. No i dalej czekałam. Najkrótszy czas oczekiwania to 4 dni po premierze gazety. Najdłuższy – dwa tygodnie. Nie wiem, może jestem jakaś pechowa czy coś. Chociaż w sumie nie powinnam sobie wmawiać, że coś ze mną jest nie tak, bo przecież zapłaciłam z góry określoną cenę i wymagałam dostarczenia towaru na czas. Płacisz – wymagasz. Wzięłam sobie za bardzo do serca.
Można przymknąć oko na kilkudniowe spóźnienie w momencie, gdy jest to taki jednorazowy wyskok. Jednak, gdy taka sytuacja ma miejsce 5/6 przesyłek to chyba rozumiecie moje zdenerwowanie.
W sumie wiecie, pal licho spóźnienie. Gdy przychodzi do Ciebie poniszczony egzemplarz – miarka się przebiera. Paczka z Warszawy w bąbelkowej kopercie przyszła w gorszym stanie niż paczka w zwykłej folii bez żadnego zabezpieczenia z Wielkiej Brytanii. Gdybym nie miała porównania, siedziałabym cicho w kącie i płakała nad swoim marnym losem.
W sumie tą całą drogę od drukarni do osoby prenumerującej można porównać do zamawiania jedzenia. Jesteś w restauracji, wybierasz danie z karty, kelner udaje się do kuchni i zaczyna się cały proces pichcenia dla nas. To tak jak redakcja ogarnia cały numer, jest gotowy do druku i leci do drukarni, która ogarnia wydanie do końca. I tutaj zaczynają się schody. W restauracji na naszym stoliku ląduje finalna wersja w całości, bez żadnego uszczerbku i wiemy za co zapłaciliśmy. Za dobre danie. Jeśli chodzi o gazetę to nie wiem za co zapłaciłam. Bo przychodzi w złym stanie, spóźniony i ze słabym wytłumaczeniem. A jeśli w ramach rekompensaty dostaję poprzedni numer (który dostałam), obecny (który się spóźnił), kalendarz (który chłopak mi wcześniej zamówił na Mikołajki) i torbę na zakupy, to mam pytanie, dlaczego tak? Dlaczego nie dostałam np. numeru gratis do prenumeraty? Można inaczej wyjść z fakapu, tylko nalezy podejść do tego z głową.
Jakby kiedyś się zdarzyło, że na ten tekst natrafi ktoś z wydawnictwa kulinarnego, jeden tip ode mnie. Nigdy, przenigdy nie piszcie długiego elaboratu, jak to Wam przykro, że egzemplarz za który ktoś odgórnie zapłacił, nie przyszedł na czas i to pewnie wina Poczty Polskiej i nikt wcześniej nie miał takich problemów, a zniszczenie gazet to tak mały procent, że pewnie mój Listonosz jest jakiś agresywny, bo przecież od Was wychodzą nówki sztuki nieśmigane bez żadnego zadrapania.
Nie jest to wina Listonosza, bo prenumerata przychodziła na 3 różne adresy i miałam za każdym razem innego Pana. To chyba mało prawdopodobne, by każdy z nich miał jakieś zaburzenia i musiał się wyżywać akurat na moich paczkach. W sumie tylko dwa razy koperta była wkładana do skrzynki, bo wcześniej otrzymywałam ją do rąk własnych i obojętnie jak była dostarczana, zawsze były jakieś zniszczenia (np. rozwalone grzbiety, pozaginane rogi).
Przykład rodzajowy: ktoś u mnie zamawia tort na urodziny, ja robię go na odpierdziel, a później mogę śmiało zegnać na transport, bo przecież takie rzeczy się zdarzają.
Smutno mi z powodu tego, jak zostałam potraktowana przez wydawnictwo i jak bardzo naciągnęli moje zaufanie przez zwykłą prenumeratę. Jestem z nimi od pierwszego numeru i po czterech latach „związku” oczekiwałabym innego rozwiązania sprawy niż tłumaczenia rodem z podstawówki.
Teraz już wiecie dlaczego szerokim łukiem będę omijać jakiekolwiek prenumeraty. Nie potrafią się wywiązać z czynności za którą dostali zapłatę. Mam świadomość, że z innymi może być lepiej i to tylko zwyczajny pech, jednak wolę jednak spędzić kilkanaście minut na szukaniu numeru bez skazy na półce sklepowej niż bluzgać w mieszkaniu, że zaoszczędzone pieniądze nie są warte moich nerwów. W sumie wyjście z domu po nowy numer magazynu zawsze wychodzi na plus, bo i spacer, i można kupić coś dobrego do jedzenia za jednym razem ;)
Życzę Wam więcej szczęścia w prenumeratach, bo ja chyba całe szczęście skumulowałam w miłości ;)