Dyniowe kopytka

Powinnam się chyba skontaktować z jakimś lekarzem, bo obsesyjnie myślę o dyni! Nie pomaga mi w tym moja Mama. Gorzej! Sama proponuje, bym wybrała się na jej działkę i zabrała dynie do siebie. No dobra, jedzenie jedzeniem, ale czeka mnie wydrążanie tej pomarańczowej kuli na Halloween :)

Już się cieszę na ten coroczny rytuał, który robimy z Izą na odległość, bo przyjeżdżam na gotowe, ale ze świadomością, że w Poznaniu zostawiłam swoje cudo! W tym roku nie będzie inaczej, ale przy okazji wypróbuję warzywa Mamy, bo może ona ma jakieś hiper super fensi dynie i ja jeszcze o tym nie wiem! Chce Wam powiedzieć, że cykl tak szybko się nie skończy, bo na mojej liście dopisałam trzy nowe przepisy. Bądźcie czujni :> 

Dzisiaj padło na obiecane, od jakiegoś czasu, kopytka dyniowe! Wszystko zjedliśmy w minionym tygodniu, a w sumie jeszcze wciągnęłabym chociaż małą porcję! Dobra, dosyć tego gadania, czas na robotę! Dyniową robotę ;)

0,5 kg ziemniaków

350 ml puree dyniowego z rozmarynem (odparowanego)

1 jajko

1 czubata łyżka mąki ziemniaczanej

4,5 szklanki mąki + 0,5 szklanki do podsypania

szczypta gałki muszkatołowej

sól (do gotowania ziemniaków)

mała cebula

kawałek boczku

garść natki pietruszki

 

Ziemniaki gotujemy w osolonej wodzie. Puree z dyni wrzucamy na patelnię i staramy się wyparować jak najwięcej wody, bo nie chcemy, by nasze kopytka składały się w 95% z mąki ;)

Ziemniaki dusimy i odstawiamy do ostygnięcia. W międzyczasie odmierzamy sobie gramatury potrzebnych składników, by praca szła nam jak z płatka.

Połowę potrzebnej mąki wysypujemy na stolnicę, na to dokładamy ziemniaki, puree z dyni i mąkę ziemniaczaną. Na samym końcu wbijamy jajko i dodajemy przyprawy. Teraz czas na zakasanie rękawów i brudzenie się! Robiąc ciasto, dosypujemy resztę mąki, tak by nie przyklejało się do rąk, tylko swobodnie od nich odchodziło. Nie mamy też przesadzać z jej dodawaniem, bo kopytka mają mieć posmak dyniowy, a nie mączny!

Po połączeniu się wszystkich składników, dajemy spokój ciastu na około 10 minut. Niech biedne trochę odpocznie, bo zaraz będziemy się ponownie nam nim „pastwić” ;)

Ha! Teraz moja ulubiona rzecz (oczywiście poza jedzeniem, bo to rozumie się samo przez się!), robimy węże i kroimy po skosie. Odrywamy kawałek ciasta od wielkiej kuli, podsypujemy trochę mąką i rolujemy, rolujemy, rolujemy!

Takie ślicznotki mają nam powstać! :) (Nerwowo szukam krówek mordoklejek, by zasłodzić swój smutek, że najwcześniej jutro będę mogła się nimi opychać!)

W głębokim garnku gotujemy osoloną wodę i partiami wkładamy nasze kopytka od czasu do czasu mieszając, by mieć pewność, że żaden nie zaprzyjaźnił się z dnem ;) Od momentu wypłynięcia, powinny się gotować jeszcze minimum 3 minuty. Zazwyczaj robię to na czuja, jednak tym razem twardo stałam z zegarkiem w ręku i sprawdzałam, ile to jest „na oko”.

Polecam wykładanie do wcześniej wymoczonego w zimnej wodzie pojemnika, mamy pewność, że nie będą nam się sklejać z dnem i ściankami naczynia. 

Jeśli wybraliśmy wersję podstawową, rozpuszczamy trochę masła i polewamy nasze kopytka. Na końcu dorzucamy natkę pietruszki i już możemy uciekać i delektować się smakiem :)

Gdy wybieramy bardziej fancy wersje (tak na serio to z boczkiem), cebulkę obieramy i kroimy w małą kostkę. Szklimy ją na odrobinie oleju ryżowego. Boczek kroimy w średnią kostkę i wrzucamy na patelnię. Całość dodajemy na wierzch porcji i posypujemy ją natką pietruszki!

Obojętnie, którą wersję wybierzesz, będzie smacznie! Co może być lepszego od własnoręcznie przygotowanych kopytek? :)

Smacznego!